wtorek, 31 sierpnia 2010

Lubię... :D

Jola-Alojek zaprosiła mnie do zabawy.

Zasady:

Napisz, kto Cię zaprosił do zabawy.
Wymień 10 rzeczy, które lubisz.
Zaproś kolejnych 10 osób i poinformuj je w komentarzach.

Co też ja lubię... hmm...

1. Jolę i Amelkę - za wsparcie, długie wieczory na skype i wielkie serducha
2. Technikę pergaminową - koroneczki, obrazeczki, itd... A najbardziej to chyba to mozolne wycinanie :D
3. Forum pergaminart.pl
4. Podróżować
5. Spać - chyba dlatego, że przy 4 godzinach dziennie ciągle mam niedosyt
6. Morze - tam mogłabym mieszkać...
7. Prezenciki - nie, nie dostawać... dawać innym, najlepiej z zaskoczenia...
8. Mieć czas tylko dla siebie... hmm... nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się zdarzyło...
9. Swoją pracę... ha... ha... - prowadzenie sklepiku, tworzenie karteczek, wymyślanie nowych wzorków... tłumaczenie...
10. Czekoladę :D Ech, co tu będę ściemniać, w ogóle lubię słodycze.

No i teraz mam problem, bo wszyscy, których znam, już się bawią... Trudno... będę znowu psują i nie popchnę dalej. Wybacz, Joluś :D

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Ach te granaty... :)

No nie wiem, ja po prostu lubię granat :D
Karteczka ślubna na zamówienie (wzorek Julie Roces z Parchment Craft Magazine 09/2009) i koronkowa zakładeczka (wzorek Yoko Okamoto z książki Parchment Fairies 2010). A że popełniłam podwójnie, polecą do sklepiku, bo coś mi się tam pustki pracowe zrobiły...





Bardzo dziękuję za Wasze komentarze :D

niedziela, 29 sierpnia 2010

Torebka

Na wyzwanie na forum pergaminart.pl popełniłam torebeczkę wg wzorku Amandy Ching-Hsiang Yeh z książki "Lovely bags in parchment craft". Piękne są torebeczki Amandy :D

sobota, 28 sierpnia 2010

Wakacje cz.3

Właściwie nie wiem, co w tym poście napisać... Droga powrotna... nie nastawialiśmy się na zwiedzanie... jechaliśmy po prostu do domu. Fakt, trasę zmieniliśmy, żeby mimo wszystko zobaczyć coś nowego, ale w gruncie rzeczy po prostu pchało nas do domu...
Pierwszy postój już godzinę drogi od Lizbony, w Fatimie. Nie wyobrażam sobie, żeby być tak blisko i nie zajechać... Tylko te tłumy ludzi... brak atmosfery... ale kolana sobie zdarłam jak trzeba :D

Potem już w drogę. Tym razem bardziej na północ Portugalii. Trochę strachu napędziły nam pożary, które widzieliśmy tuż przy drodze, helikoptery niosące wodę do ich gaszenia, kłęby dymu widoczne z daleka i zupełnie blisko, w wielu miejscach. Dym czuliśmy w samochodzie, a przejeżdżając tuż obok płonących lasów słowo daję czuć było przez szybę nawet bijące ciepło... trochę mi było nieswojo...

A za pożarami... kraina porto...

W Hiszpanii i Francji znowu piękne widoki...

A na koniec zajechaliśmy jeszcze do Czech :D Na knedliczki do przemiłej małej knajpki w pobliżu Karlovych Varów.

Nie liczyliśmy dokładnie, ale zrobiliśmy w tej podróży jakieś 7000 kilometrów. Zdecydowanie było warto...

wtorek, 24 sierpnia 2010

Wakacje cz.2

No to dotarliśmy do Lizbony :D Na dzień dobry dostaliśmy kolacyjkę złożoną z przepysznych krewetek... mniam...
A następnego dnia... zwiedzanie!!! Od razu powiem, że tygodniowy pobyt to zdecydowanie za mało... Dwa tygodnie też pewnie by nie wystarczyły, bo Lizbona i okolice to cudowne miejsce... Dobrze mieć siostrę obieżyświata :D
Pierwszego dnia udaliśmy się na plażę. Długo nie wytrzymaliśmy - bo też żadni z nas plażowicze - i udaliśmy się na Cabo da Roca - najdalej na zachód wysunięty skrawek Europy. A wieczorem siostra i szwagier zabrali nas na wieczorny spacerek po Lizbonie...

W środę rano znowu na plażę - ale tym razem nie Carcavelos, tylko znacznie dalej, aż za Cascais - na wielką, cudną plażę, gdzie zdecydowanie mniej ludzi... i piękne fale :D Potem znowu trochę zwiedzania, a wieczorem... kolacja w małej knajpce. A na kolację... ha... ha... na początek małże, potem przynieśli nam deseczki i młoteczki... a zaraz potem... kraba :D Szczerze mówiąc nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę miała okazję jeść kraba - dzięki siostra :D

W czwartek rano ... plaża :D Smarowaliśmy się kremem 60, a i tak moja twarz wyglądała dość indiańsko :D Tego dnia wygonił nas z plaży duży wiatr i sypiący ze wszystkich stron piach, udaliśmy się więc przez most Ponte 25 de Abril na drugą stronę Tagu, do Almady, gdzie stoi wielki monument Christo Rei stworzony na podobieństwo tego z Rio de Janeiro. Wjechaliśmy na górę, skąd rozciąga się piękny widok na Lizbonę...
Przed odebraniem mojej siostry z pracy mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby połazić po uliczkach Belem, a potem czekała nas wizyta w oceanarium. Największe wrażenie zrobiła na nas - i nie tylko na nas - ryba kamień (która tak naprawdę nie wiem, jak się nazywa), rekiny i pozujące do zdjęć płaszczki :D

W piątek rano... dla odmiany plaża :D Naprawdę mieliśmy ochotę poplażować. Trochę wiało... co nas wcale nie zniechęciło... Wypożyczyliśmy stanowisko z leżakami i daszkiem, rozebraliśmy się i ... dopiero wtedy zaczęło naprawdę wiać. Po następnych 20 minutach na plaży zostaliśmy my... i kitesurferzy... ha... ha... ha...
Pojechaliśmy więc na plaże skalistą i kamienistą - czyli z dala od smagającego piachu (chociaż szczerze mówiąc miało to pewnie działanie "zdrowotne") :D Spędziliśmy na niej kilka godzin obserwując przypływ, po czym stwierdziliśmy, że opaliliśmy się znacznie bardziej, niż mieliśmy zamiar :D

A w sobotę ... nie, nie plaża :D W sobotę pojechaliśmy do Obidos - małej, malowniczej miejscowości na pólnoc od Lizbony, skąd pochodzi moja ulubiona wiśnióweczka. Potem zajechaliśmy na krótki spacer na plażę i zjedliśmy przepyszny rybny kociołek w knajpce w Peniche (ryby z kociołka nie do końca są mi znane, nie wiem, czy chciałabym wiedzieć, jak wyglądają. A nie, jedną znałam... chociaż płaszczka to chyba nie ryba :D Kałamarnica też jest smaczna :D).

No i niedziela - ostatni dzień. Mieliśmy go spędzić w domu, ale moja kochana siostra i jej mąż zrobili mi przyjemność znając moje wariackie upodobanie do maszyn latających i zawieźli nas (powinnam chyba napisać mnie) jak najbliżej lizbońskiego lotniska, co by wariatka sobie mogła popatrzeć, jak lądują nad autostradą samoloty... no ja wiem, nie musicie nic mówić...
Potem króciutki spacer w Belem, obowiązkowo po słynne i jedyne na całym świecie Pasteis de Belem (czyli najsmaczniejsze babeczki jakie jadłam), które mieliśmy zabrać ze sobą... ale zjedliśmy na deser po kolacji :D i... w poniedziałek w drogę powrotną... ale o tym w następnym, ostatnim już wakacyjnym poście :D

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails